Tor des Geants. Nazwa biegu powtarzana z natchnieniem wśród biegaczy ultra, czasem z szacunkiem, czasem z obawą. Pamiętam dzień kiedy pierwszy raz usłyszałem od innego sportowca o biegu (wtedy najdłuższy popełniony przez mnie dystans to było 100km). Jego historia rozbudziła moje marzenia, potem ambicje i na koniec oczekiwania. Droga do startu była bardzo długa i trwała kilka lat. I tak w roku 2022 dokładnie 11 września miałem zaszczyt stanąć na linii startu.
Dobre przygotowanie pozwoliło mi poczuć się silnym, dyskusji podlegał tylko czas w jakim ukończę. Żaden inny scenariusz nie wchodził w rachubę. Ostatni rok treningu nastawiony był tylko na ten start. Po długiej aklimatyzacji w rejonie Plateau d’Assy i z dobrym przygotowaniem przedstartowym udaliśmy się na start do Courmayeur. Atmosfera na samym starcie jak i parę dni przed była zniewalająca. Samo pasta party z odprawą techniczną miało charakter uroczystej kolacji przy stolikach! Co chwilę z tłumu wyłaniała się uśmiechnięta twarz, przywodząc wspólne wspomnienia z alpejskich biegów. Uwielbiam tych ludzi którzy po 2, 3 latach od spotkania podchodzą i zaczynają rozmowę jak starzy przyjaciele.
Pierwsza fala – godzina 10.00 – pokaz tubylczych tancerek, nastrojowa muzyka, konferansjerzy, ikony wydarzenia od lat. Ruszamy uliczkami miasteczka przy wrzawie mieszkańców i kibiców, pierwsze podejście pierwsza przełęcz Arp. Wspaniałe widoki, biegowa trasa, świetne tempo. Kolejne podejścia, przełęcze.
Valgrisenche, 54km, pierwsza baza. Ból kolan, pierwsza robaczywa myśl świdrująca niezłomność – „to zapewne po Crossing Switzerland może jednak ten start był za szybko?”. Będzie ciężko, będzie walka. Lecę dalej, noc, trzy przełęcze: Fenetre 2840m, Entrelor 3002m, Loson 3299m. Problemy z jedzeniem, nie jestem w stanie nic w siebie wrzucić. Próby siłowe kończą się wymiotami. Pod górę brakuje powietrza, tętno szaleje, już widzę że tempa to ja nie utrzymam.
Cogne 110,5km, druga baza. Na sen jeszcze za wcześnie, to dopiero 25 godzina biegu. Trochę dłuższy postój – koło godziny – wpycham jedzenie. Dwa, trzy kęsy i dość… nie mogę. Po wybiegnięciu staję w kilku miejscach i opróżniam żołądek….
37h Donnas nareszcie! – ostatnie 6 km to mógłby być osobny bieg w kategorii spartan race. Poręczówki, wiszące mostki drewniane, nieustanne mikro zbiegi i podbiegi, a wszystko w nocnej scenerii. Jest Marta z pomocą, są borówki, są jeżyny, są gotowane ziemniaki i 2 talerze zupy. Pierwsza próba snu (koło godziny), jednak nic z tego. Miłe spotkanie z Markiem i Martą, oni walczą z dystansem 450km, raczej on walczy, ona go wspiera. No, jak on może, to ja też. Nie ma co się mazać, przysznic, świeże ciuchy i lecimy dalej.
Hmm… to ja niby wymiotowałem…, no to teraz jest armageddon, do następnego wieczora zatrzymuję się około 17 razy, tempo spada, ewidentnie brakuje paliwa. Próbuję się ratować bułkami z kurczakiem.
Gressoney 213,4 km trasy, kolejna baza. Kolejne odświeżenie. Nieplanowana pomoc supportu. Pizza, zupa, ziemniaki, borówki, jeżyny. Owoce zaczynają smakować. Prysznic. Próba zaśnięcia, znów bez powodzenia. To się zemści…. Wyruszam dalej. Po 20 minutach podejścia wyglądam jakbym wyszedł spod prysznica. Pod górę od czasu do czasu muszę przysiąść. Jak mnie to złości, jak mnie to spowalnia. Jednak siadam by wyrównać oddech i wepchnąć jakąś przekąskę, jest zimno, jest ciemno. Opieram się o kamień, ciepły, przyjemny. Pewnie jeszcze nagrzany od słońca w ciągu dnia. Jem, odpoczywam, kamień się rusza… kamień… muczy….
Valtournenche 77 godzin, za mną 248 km. Tu udaje się pospać 1,5 godziny. Wracają siły, zmęczenie nie ma znaczenia. Przyroda zachwyca. Jest tu i teraz. Zachwycają mnie kolory. Skały – niebieskie, wpadające w fiolet, czerwone krzewinki borówek, łany lawendowych kwiatów. Piękna żółta łąka i kaskady trawy spływające po stokach. Jest dobrze, biegnę (truchtam raczej), ale jest dobrze. Czas mija, jest tak przyjemnie…. gleba 1Ale że dlaczego? Usnąłem? Nie da się ukryć. Nowe doświadczenie do listy – można usnąć nie tylko idąc, można usnąć biegnąc!?
Ollomont. Która to noc, który to dzień ? Tak czy inaczej ostatnia baza. 298,5 km za mną, 98 godzina biegu. Dobry posiłek, przysznic, godzina snu i lecimy już czuć koniec.
Bosses. 320 km za mną, w zasadzie została ostatnia przełęcz, Malatra. Pogoda się załamuje. Pada, mgła ciężko nawigować. Podążam od chorągiewki do chorągiewki. Tracę czas na szukanie kolejnych, zawracam i znów poszukiwania. Zmęczenie daje się we znaki. Do schroniska Frassati miało być 2h, idę już trzy, ale jest nareszcie. Doszedłem 3 biegaczy, pójdziemy dalej razem…. nie, oni chcą odpocząć. Ubieram wszytko co mam: ciepłą kurtkę, wodoodporne rękawiczki, spodnie wodoodporne, czapkę i ruszam dalej.
Jest ciężko, od chorągiewki do chorągiewki, dobrze że czołówka wytrzymuje i coś w tym deszczu jeszcze widać, jest przełęcz, jest i biwak, jest kawa. Został zbieg i finish. Ale kiełkuję we mnie myśl – skończyć w nocy, bez kibiców z pustą metą. Nie…. Zwolnię, wbiegnę jutro jak będą wszyscy, może Marta przyjedzie w ciągu dnia, odeśpi dwie ostatnie noce i przyjedzie rano. Tak będzie lepiej. Skończę jutro.
Poza horyzont
Cyk. Z odrętwienia wybija mnie pytanie: „Wszystko w porządku?” rzucone przez innego biegacza. Odpowiadam automatycznie: „Tak, tak”. Pobiegł.
Kolejny biegacz: „Are you ok?”
„Yes I’m fine. What you think about this mountain. Is it beautiful?
„What?! Blanc ? Ok, let we stay and look….”
Kolejny biegacz:
„Guys what are you f*** doing?”
„It’s Blanc. Did you see?” „Oh my goodness! Could I join and look?”
Cyk… Kilka minut później …. z odrętwienia wyrywa mnie zimno.
Stoję. Nie idę, nie biegnę. Usiłuję sobie przypomnieć po co tu jestem. Już pamiętam! Sprawdzam trasę na Tor des Geants, bo jutro kończę. Inni biegacze też pewnie sprawdzają, ale tak się spieszą nie wiadomo czemu… Dobrze, że mam plan i doświadczenie. Dobra wracamy do tematu. Gdzie jest czerwona rura? Byłem tu 4 lata temu i ją gdzieś tu wtedy zakopywali. Muszę ją odnaleźć.
Znów te pytania od innych czy wszystko w porządku. Ile razy mam odpowiadać. To już chyba 15 raz.
Cyk…. Z odrętwienia wyrywa mnie ukazujący się… punkt odżywczy?! Ale że dziś nad ranem, co oni tu robią, to jutro. Jest kawa. Tłumaczę, że ja dziś nie biegnę, tylko jutro. I tak częstują kawą i ciasteczkami. Jaka gościnność, zaprawdę wspanialy kraj. Próbuję schodzić z tych gór, nie mogę się zmęczyć, w końcu jutro koniec biegu, muszę być wypoczęty. Powoli… Powolutku… Wolniej… Irytujący są Ci wszyscy ludzie, wrzeszczą żebym bieg, że meta już niedaleko. Spokojnie tłumaczę, że ja biegnę jutro. Chyba nie rozumieją angielskiego, spróbuję wytłumaczyć po francusku. Dzwoni Marta, pyta czy zbiegam, odpowiadam, że zaraz będę na parkingu, fajnie że przyjechała. W sumie się nie umawialiśmy, ale z drugiej strony rekonesans mnie mniej zmęczy jak skończę na parkingu. Jutro ważny dzień – koniec biegu, trzeba zachować siły.
Cyk… Z odrętwienia wyrywa mnie kibic…..
Wrzeszczy mi do ucha, jak opętany, że meta niedaleko, że powinienem biec. Jest taki autentyczny, tak się cieszy, taki entuzjazm. Ok, wstaję i idę, nie mogę myśleć jak on tak krzyczy… przecież to jutro i on o tym wie (jest irytujący, jak człowiek, który ma rację, ale skąd… mam takie dziwne przekonanie) . Dzwoni telefon, przecież jestem na wakacjach, nie odbieram. Znów dzwoni, pewnie reklama. Dzwoooooni. Cholera, zabije tego telemarketera. Telefon schowałem do woodoodpornej kieszeni, zawinąłem w bandankę i saszetkę wodoodporną, owinąłem koszulką, czemu on dzwoni…. Dobra, przegrałem. Odbieram. Marta: „Czekam piątą godzinę, gdzie jesteś?” Tłumaczę, że czekam na parkingu, mówi coś o mecie w Courmayeur, że niby tam czeka?! Ale to jutro. Dobra, niespotykanie ze mnie spokojny człowiek, dojdę i tam, na tą metę. Idę. Powoli. Nogi tak bolą a jutro bieg…. Nie czuję stóp, dziwnie się idzie, nie czuję podłoża…..
Cyk… Jest i meta.
Wszystko już gotowe na jutro, brama, dywan, muzyka. Próba generalna, ale tak rano? Pracowici ci Włosi, a tak się na nich narzeka. Zaraz po świcie, a tu wszystko jak w szwajcarskim zegarku.. Marta zdenerwowana… Coś jest nie tak. Krzyczy, macha, mam biec? Mam wejść na podest? Ale to nie dziś. No dobra, niespotykanie spokojny ze mnie człowiek.. już, już wbiegnę. Pomalutku. Siły na jutro…..
Cyk. Z odrętwienia wyrywa mnie meta.
To jednak dziś?! Radość, złość, zażenowanie, łzy, zmęczenie…. Zaraz się wywrócę. A gdzie tancerki? Poczekajcie! To ja wbiegnę, jestem przygotowany, ja tu zaraz wrócę, ja tu wbiegnę, ja mam przygotowany zbieg, znam całą trasę pokonam ją biegiem poczekajcie tu….
Cyk. Mazak w ręce. Ale o co chodzi? Że się podpisać? Dlaczego teraz? A bieg?
Cyk. Kawiarnia z widokiem na metę. Kawa. Tarta. „Odkąd wbiegłem nikt nie wbiega na metę. Pusto jakoś jak na zawody, nikt nie świętuje”. „Kochanie to było wczoraj…” Cyk…..
Ostatnie 8 km biegu dedykuję wszystkim, którzy przed osiągnięciem linii mety kiedykolwiek powiedzieli sobie, że to już… Góry zaskakują, brak snu zebrał swoje żniwo. Serdecznie pozdrawiam wszystkich uczestników i kibiców imprezy w ciągu ostatnich 5 godzin zawodów. Co złego to nie ja. Ostatecznie zameldowałem się na mecie z wynikiem 119:31:41. I już dziś wiem, że powstanie kolejna relacja z lepszym czasem z tej trasy. Ale nie za rok, to też wiem na pewno. Cyk.