Uwielbiam jak coś ma początek i koniec, albo określone jasno granice. Dlatego idea biegu przez całą Szwajcarię była i jest nie do odrzucenia. Tym bardziej, że trasa wiedzie znanym i uczęszczanym szlakiem via Alpina, czyli „jedynką” 390 km trasy z 23 470 m przewyższeń – piękne wyzwanie. Góry, góry i jeszcze raz góry. Ciężko byłoby zrobić relację pokazującą piękno tak niesamowitej przyrody lub opisać wrażenia jakie się przeżywa przy wschodach i zachodach słońca, może kiedyś gdy się spotkamy opowiem, a może kiedyś powstanie książka…
Dwa słowa na temat przygotowań. Nie jest to bieg w którym chciałbym wystartować bez odpowiedniego przygotowania, z szacunku dla gór, z szacunku dla organizatorów i z szacunku dla innych biegaczy. Zawsze może się zdarzyć że z różnych przyczyn nie uda się ukończyć biegu, ale nie można być naiwnym i stanowić zagrożenia dla siebie i innych. Tak więc przygotowania zajęły mi około 6 miesięcy ciężkiego, a co najważniejsze regularnego treningu z mocnym naciskiem na pokonywaną tygodniową sumę przewyższeń. To nad czym pracowałem mając doświadczenia w długich wielodniowych biegach, to zarządzanie energią i zmęczeniem. Czyli co i kiedy jeść, jak i ile spać. Nie ma uniwersalnych zasad, każdy organizm jest inny a tym bardziej poddany różnym czynnikom. Najważniejsze by poznać swoje granice i sposób działania.
Strategia. Jako osoba bardzo analityczna po 3 miesiącach analizy nachylenia każdego odcinka trasy, rodzaju nawierzchni, pory dnia o której będę w danym miejscu, spodziewanej temperatury, narastającego zmęczenia powstał dość duży arkusz kalkulacyjny, uwzględniający dodatkowo każdą przerwę na jedzenie czy spanie. Plan był jeden osiągnięcie mety w 111 godzin 49 minut i 47 sekund. Planowany sen: 4 x po 2 godziny.
Przebieg biegu. Pierwszej doby pomimo wszelkich zabiegów, dopadła mnie biegunka, co w połączeniu z panującą wysoką temperaturą szybko doprowadziło do odwodnienia i znacznego osłabienia. Nieodzowna była pomoc „ginger ultra” i jego sposób chłodzenia oraz woda kokosowa. Po 24 godzinach na szczęście organizm się pozbierał i już było łatwiej. Pierwszy sen po 150 km nie do końca udany, ale odpocząłem. Drugie 2 godziny snu to już świetna regeneracja w 3 bazie dzięki wspaniałemu wsparciu ze strony Marty i Edyty. Później po 300 km zgodnie z planem 2 godziny i w ostatniej bazie już tylko godzinka. Jedzenie na trasie: oczywiście makaron, rosół z makaronem 3 albo 4 razy, dwa talerze pomidorówki, wspaniała micha ravioli ze szpinakiem, burger z frytkami (w sumie podwójna porcja) naleśniki (raczej stos było 11 :)), w końcówce coca cola i arbuzy, a i oczywiście raclette. Duże ilości płynów.
Czego nie przewidziałem. Zaskoczeniem, chociaż nie do końca były burze. Pierwszą przeczekałem w oborze, kolejne minęły mi na podejściu. A jeszcze parę na punkcie żywieniowym w Grindelwaldzie gdzie bieg został na parę godzin zatrzymany (dobrze mieć przy sobie ciepłe rzeczy). Pęcherze, demon z dawnych lat wydawałoby się już zupełnie oswojony, a i tak pokazał rogi. Po pierwszym przekłuciu i drugim urosły do niebotycznych rozmiarów, na jednym z punktów udzielono mi profesjonalnej pomocy: ściągnięcia pęcherzy, zastrzyków odkażających i zabezpieczenia luźnej skóry plastrami. Co nie znaczy że przez ostatnie 24 godziny nie bolało.
I pozostaje tylko wspomnienie, ale każda kolejna edycja to tylko powtórzenie, my byliśmy pionierami….
P.S. Osiągnięty czas 111 godzin 26 minut i 47 sekund.